Szkolny dzwonek odbił się echem po kolorowych ścianach
budynku.
Pierwszy dzień w nowej szkole... w podstawówce!
Gwar na korytarzu ustał, a uczniowie stadami wchodzili do
klas. Także tutaj panowała zasada : kto pierwszy ten lepszy. Grupa chłopców,
klasowych macho, zaczęła rozpychać się swoimi niezbyt umięśnionymi barami, aby
zająć najlepsze, ostatnie ławki.
ONA też potrafi pokazać pazur i powalczyć o swoje, a tym
bardziej jak chodzi o upatrzoną już wczoraj na rozpoczęciu roku ławkę zaraz przy
oknie, skąd rozciągał się najlepszy widok na ośnieżone szczyty gór, na które
ona mogłaby patrzeć godzinami.
Nikt nie usiadł obok niej. Dziwne? W tym wieku dla
dzieciaka liczy się zabawa, a nie bezmyślne wpatrywanie się w widoczek za
oknem, który oni w ciągu swojego siedmioletniego życia naoglądali się
wystarczająco. Nie miała na głowie ani pięknych koczków, ani wymyślnych fryzur.
Miała długie, jasne włosy, które mama co rano przed wyjściem czesze jej w dwa
warkocze, a na końcu wiąże kolorowe wstążeczki. Jej oczy do złudzenia
przypominały błękit nieba. Na nosie opierały się korygujące okulary z oprawkami
z motywem królika Buggs'a, a na zęby założono jej aparat ortodontyczny. Nie
przyciągała spojrzeń przedstawicieli płci przeciwnej, którzy woleli rzucać papierowymi
samolocikami w utwardzone lakierem do włosów koki Zuźki czy Baśki.
Po powierzchownym zapoznaniu się z nowymi kolegami i
koleżankami, z którymi od teraz blondynka będzie musiała zmagać się kilka
godzin dziennie przez całe sześć lat podstawówki, pani wychowawczyni dała im
czas na zabawę i utworzenie swoich "grupek".
Marysia całkowicie pochłonęło oglądanie książki, którą
dostała na urodziny od taty. Dokładnie oglądała każdy obrazek przedstawiający
najwyższe i najpiękniejsze góry świata. Zamarzyła jej się wyprawa na Mount
Everest. Chciała poczuć te emocje. Już w
zeszłym roku, gdy jej tata - ratownik GOPR-u - pierwszy raz zabrał ją na
przechadzkę łatwymi górskimi szlakami, postawiła sobie za cel zobaczyć
"świat" ze szczytu najwyższej góry.
Nieoczekiwanie poczuła, że ktoś mocno szarpnął ją za
włosy. Wystraszyła się przez co nieznacznie podskoczyła na krzesełku. Obróciła
się dookoła chcąc namierzyć sprawcę tego karygodnego czynu, jednakże nikogo w
pobliżu nie zobaczyła. Chłopcy siedzieli kilka ławek dalej śmiejąc się w
najlepsze, tylko jeden z nich patrzył na nią takim dziwnym wzrokiem, a gdy ich
spojrzenia się skrzyżowały posłał jej jeden z najpiękniejszych uśmiechów jaki
kiedykolwiek widziała. Nie znała go, tak jak i reszty. Przeprowadziła się
dopiero dwa tygodnie temu z Zakopanego, do odziedziczonego przez rodziców domu
babci. Od przeprowadzki cały dniami siedziała za huśtawce i patrzyła na
rozciągające się pasma gór. Nie kręciła jej zabawa lalkami i robienie głupich
żartów pierwszym miłostkom. Wolała siedzieć z mamą na tarasie i oglądać
chowające się za najwyższym szczytem słońce.
Zaraz po tym niewinnym uśmiechu policzki Marysi oblały
się rumieńcem, więc speszona szybko odwróciła się przodem do tablicy.
Równo o trzynastej zadzwonił ostatni już dzisiejszego
dnia dzwonek. Dzieciaki czym prędzej schowały swoje książki do plecaków i
wybiegły ze szkoły. Przed budynkiem czekali już stęsknieni rodzice lub
dziadkowie. Dziewczynka szybko zlokalizowała swoją mamę, po czym wbiegła w jej
otwarte ramiona.
- Musimy dzisiaj odprowadzić jeszcze syna sąsiadki -
oznajmiła pani Jadzia, gdy jej córka wreszcie skończyła opowiadać o przebiegu
szkolnej części dnia - Maciek ! - zawołała, a jeden z chłopców momentalnie się
odwrócił .
Zostali najlepszymi przyjaciółmi. Razem chodzili do szkoły.
Razem z niej wracali. Siedzieli w jednej ławce. Wspólnie odrabiali lekcje i
spędzali przerwy. Rozumieli się bez słów, czego często zazdrościli im ich
znajomi. Wspierali się w trudnych dla ich nastoletniego życia chwilach. Po rozstaniach
tonami jedli lody czekoladowe i pili kakao. Byli nierozłączni, jak dwie
papużki.
Jednak nastąpił dzień przełomu. On wyjechał. Zniknął z
jej życia i już nigdy się nie pojawił. Cierpiała. Próbowała zapomnieć, lecz
kiepsko jej to wychodziło. Nie było nocy, kiedy by nie płakała. Nie było myśli,
w której by o nim nie pomyślała. A on się nie odezwał ani słowem. Nie zostawił
listu, nie wysłał smsa. Nawet nie powiedział gdzie, czy po co jedzie.
Brakowało jej go. Brakowało jej wspólnych rozmów,
wybuchów niekontrolowanych śmiechów i ciepła jego ciała, do którego w każdej
chwili mogła się przytulić.
Ich przyjaźń zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rozpadła się jak zrzucona na podłogę
szklanka. A przecież takie szklanki same się nie naprawiają, one przecież w
ogóle się nie naprawiają!
To dlaczego, gdy teraz spotkali się na ulicy ich serca
znowu ożyły i zaczęły bić tym samym rytmem?
***
Taki tam króciutki wstępik do historii.
Trzymajmy kciuki za naszych skoczków!
A jutro Hala Legionów <3
Wreszcie coś narciarskiego.:3
OdpowiedzUsuńświetnie się zapowiada.
Jaki śliczny wstęp! Do tego skoki..*__*
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie, dlaczego tak się stało..
musiałaś teraz skończyć wciągnęło mnie :)
OdpowiedzUsuńOjej uwielbiam Maćka Kota. To taki perfekcjonista. Nie jest tak przereklamowany jak Stoch. Jest skromny. Zawsze znajdzie u siebie jakiś błąd. Jest bardzo samokrytyczny.
OdpowiedzUsuńNie mogę się doczekać !!!!!!!!!!! ♥
POZDRAWIAM
WINIAROWA♥♥♥♥♥♥♥♥
Och, koleżanka podała mi linka do tego opowiadania i mówiła, że koniecznie muszę to przeczytać. I miała rację. Świetnie piszesz i do tego Kot *,* Po prostu nic dodać nic ująć.
OdpowiedzUsuńZ niecierpliwością czekam na kolejny i pozdrawiam cieplutko ;*
Zuza♥