sobota, 10 stycznia 2015

Life is a game made for everyone and love is a prize - 9

Słyszałaś jak Anderson wychodzi z mieszkania na popołudniowy trening. Dopiero wtedy odważyłaś się opuścić swój pokój. Ubrana w dres przemknęłaś do kuchni, bojąc się, że Matt w każdej chwili może wrócić, a obecnie nie czułaś się na siłach aby zmierzyć się z nim chociażby na słowo. Byłaś wyczerpana psychicznie.
Zrobiłaś sobie owocowej herbaty i udałaś się z powrotem do swojego pokoju. Przechodząc zerknęłaś – aby sprawdzić czy przypadkiem nie stoi tam siatkarza – w stronę drzwi wejściowych. Szklanka wyleciała Ci z ręki roztrzaskując się na maleńkie kawałeczki, a gorąca herbata wylała się na Twoje stopy.
Paweł stał oparty o futrynę zadziornie się uśmiechając. Na palcu obracał Twój czarny, koronkowy stanik.
- Maleńka, nie nauczono Cię, że niegrzecznie jest wychodzić bez pożegnań? – zapytał powoli zbliżając się z Twoim kierunku.
- Wynoś się stąd! Albo zacznę krzyczeć! – gorączkowo próbowałaś uciec, schować się jak najdalej od niego.
- Twój siatkarzyna na pewno Cię nie usłyszy. Pewnie obraca teraz tą cytatą blondynę. Oboje jesteście siebie warci – zaśmiał się sarkastycznie, przygwożdżając Cię do ściany – Znów mam na Ciebie ochotę. Pieprzenie Ciebie już chyba nigdy mi się nie znudzi.
Przymknęłaś powieki. Czułaś wstyd, gdy Paweł zdzierał z Ciebie ubrania. Czułaś ból, gdy uderzył Cię w twarz kiedy próbowałaś mu się wyrwać. Czułaś emocjonalną pustkę, gdy dochodząc wykonywał ostatnie pchnięcia.
- Jutro też się widzimy. Zarezerwuj sobie dla mnie chwilkę czasu – cmoknął Cię w nos i wyszedł z mieszkania.

Twoje życie stało się piekłem. Ze strachem w oczach patrzyłaś jak Matthew wychodzi następnego dnia na trening, a już po chwili jego miejsce w mieszkaniu wypełnił Paweł. Nie powiedziałaś Andersonowi. Nie wypowiedziałaś w jego kierunku żadnego słowa, chociaż niejednokrotnie próbował zacząć jakąkolwiek rozmowę. Bałaś się jego reakcji.
Z przerażeniem patrzyłaś jak Paweł rozpina koszulę krocząc w Twoją stronę.
Odpychałaś go, gdy całował Cię po szyi. Wymierzyłaś kilka celnych policzków. Za co oberwałaś uderzeniem o kant salonowego stolika. Czułaś pulsujący ból w głowie, a po czole pociekła Ci strużka krwi, kapiąc na kremowy dywan.
Blondyn rzucił się na Ciebie. Lewą dłonią przytrzymał Twoje nadgarstki na głową. Kolanem rozsunął Ci nogi, po czym mocno w Ciebie wszedł. Pieprzył Cię, sprawiając Ci niewyobrażalny ból. Prawą dłoń mocno zaciskał na Twojej piersi zostawiając na niej czerwone ślady.
- Jesteś taka niegrzeczna – szepnął – Jutro musisz się bardziej postarać.
Przejechał palcem po Twojej rozciętej skroni. Następnie odcisnął pobrudzony krwią opuszek palca między Twoimi piersiami i wyszedł. A Ty nie miałaś siły aby się podnieść. Chciałaś umrzeć, zapaść się pod ziemie. Nie chciałaś być już dłużej wykorzystywana. Skuliłaś się, a kilka łez popłynęło po Twoich policzkach mieszając się z czerwonymi strużkami krwi. Odpłynęłaś.

Słyszałaś podniesiony głos Andersona, który niezrozumiale krzyczał coś po angielsku. Widziałaś przed sobą zamazany obraz sportowych butów. Czułaś jak ktoś podnosi Cię i zakłada na Ciebie dużą koszulkę pachnącą męskimi perfumami. Później niesie Cię w dół po schodach i układa na tylnym siedzeniu samochodu. Mkniecie po ulicach Kędzierzyna, a wokół Was rozlegają się piski opon i piskliwe dźwięki klaksonów.

Po co On w ogóle próbuje Cię uratować? Przecież chciałaś umrzeć. Nie miałabyś tweedy żadnych problemów. Twój sąsiad notorycznie by Cię nie gwałcił, matka nie miałaby już kłopotów z Twoim niewyparzonym językiem. Nie wadziłabyś już nikomu. Tak byłoby najlepiej. Ale głupiemu Andersonowi zachciało się pobawić w super bohatera komiksu Martela, księcia na białym koniu czy innego dobrodusznego człowieka, który za wszelką cenę nie chcę pozwolić Ci wreszcie pożegnać się z ziemskim istnieniem i bólem jaki łączy się z Twoim życiem.